W Katalonii byłem kilka dni. Nie pierwszy raz, ale pierwszy raz wypoczynkowo i pierwszy raz z rodziną. Mam garść wrażeń, kilka nowych smaków, jeden zawód kulinarny, kilka luźnych przemyśleń natury egzystancjalno-turystycznej.
Przede wszystkim chciałbym zacząć od miasta. Sitges to bardzo ładne, idealne na wakacyjny wypad miasto. Całkiem niedaleko od Barcelony, a jednocześnie wystarczająco daleko by uciec od tłoku i innych turystów. Bardzo otwarte miasto, bardzo gościnne i łatwo uciec w nim od głównych turystycznych szlaków. A to warto uczynić w poszukiwaniu restauracji czy kawiarni. Małe wąskie uliczki pełne są kawiarenek i barów tapas, a te pełne są nowych doświadczeń kulinarnych. Te przy plażach i głównych szlakach, zachęcają z daleka, ale do tych wspomnień nie wracam aż tak chętnie. Zresztą mój największy zawód — czarna paella, z którą wiązałem pewne nadzieje, to właśnie jedna z restauracji przy samej plaży. Czarna paella to ryżotto z owocami morza zaczerniane tranem z kałamarnicy. Chciałem już od jakiegoś czasu spróbować, bo to ponoć typowo katalońskie danie... Cóż może zbyt duże nadzieje z nią wiązałem. Najlepsze wspomnienia mam z tych z miejsc, które trzeba było znaleźć, gubiąc się w wąskich uliczkach.