Agon
zdjęcie Kamila Derdy pochodzi z oficjalnego profilu Teatru Lubuskiego
Tego tytułu nie ogarnąłem. Mam wrażenie, że mi coś ucieka. Agon to rodzaj igrzysk na cześć Boga, tu może Erosa, bo i hymn na jego cześć wybrzmiał w spektaklu. Nie przekonuje mnie to jednak, będzie mnie to drążyć. Jadąc do Zielonej, rozmawialiśmy i padło takie podejrzenie, że Antygona będzie mężczyzną. Podejrzenie nietrafione, ale za to przedstawienie nieprzeciętne.
Wczoraj, czyli że we wtorek, czyli że prawie w środku tygodnia odbyła się premiera Agona w Teatrze Lubuskim. Słabo, że we wtorek, bo to zawsze jakoś trudniej się zebrać. W Zielonej od razu widać, że październik, bo to i studentów wyległo na deptak. No ale ten teatr i premiera a nie o studentach.
Godzinne spotkanie z bardzo specyficznym teatrem. Trochę koncertem, trochę teatrem a trochę próbą. Bo Grzegorz Bral pokazał teatr i meta teatr w jednym przedstawieniu. Już od początku, kiedy się pojawił rozpoczęła się opowieść. Powitanie, kilka słów, pozdrowienie znajomych taka trochę zasłona dymna dla rzeczy, które na scenie już się działy i widać było, że już nie da się tego zatrzymać. Reżyser pozostał na scenie do końca, łaził, fotografował, sprawiał wrażenie, że w każdej chwili może zareagować. To takie zawieszone deus ex machina. Gdyby chciał mógł w każdej chwili, jednym gestem uratować Antygonę. Sama świadomość tego, że siedzi, czyta tekst, zajmuje przestrzeń, przeszkadza nawet trochę aktorom, powoduje, że dotykamy faktury przedstawienia, ale jednocześnie jesteśmy pełni świadomi jego struktury. Sam reżyser na początku, nieśmiało zapowiada to jako eksperyment, próbę oraz zobaczymy co z tego wyjdzie.
A wyszło coś naprawdę pięknego. Było się czym pozachwycać. Przede wszystkim muzyka. Bo to dzieło bardzo muzyczne. Jakub Lechki — autor muzyki zasiadł za perkusją. Krążyło to w okolicach jazzu z mocniejszym czasem akcentem. Jakbym miał szukać porównania to chyba trochę tak w kierunku Polskiej sceny Yassowej, ale tak bardziej bliżej Łoskotu (szczególnie ze śmierdzących kwiatuszków) niż Miłości. No nie będę ukrywał, że ja byłem zachwycony. Muzyka, kiedy trzeba umiała zejść do tła, a kiedy trzeba była kolejnym aktorem.
Do takiej warstwy dźwiękowej dodajcie jeszcze świetnych aktorów. Kreon (Igor Kowalik), Antygona (Alicja Bral), Ismena (Eirini Amanatidou) to kreacje znakomite, co nie znaczy, że inne były słabe. Wszyscy udźwignęli role a było co dźwigać, bo trzeba było i pośpiewać i potańczyć.
Właśnie potańczyć. Scena uległości Ismeny przed Kreonem zapada na długo w pamięć. Jest tak okrutna i jednocześnie tak perfekcyjnie zatańczona, że ta perfekcja zachwyca a wydźwięk przeraża. Powstaje takie trochę rozdarcie, taki dysonans. I chyba to poczucie tego dysonansu pchnęło mnie na koniec do smutnej refleksji. W całej tej tragedii, patriarchalnej tragedii, na koniec staje Kreon i on żałuje. I żałuje i jest żałosny w tym żałowaniu i ta pieśń jego w tym przedstawieniu jest żałosna w formie i treści. I ten Sofokles, i wszyscy Grecy stają z nim i żałują tego Kreona. A Antygona i Eurdyka? No też smuteczek przecież, ale patrzcie, ten Kreon jak ukarany. Żałujcie Kreona. No i to jest tak dzisiaj aktualne, że aż mnie to znowu przeraziło.
Ja wiem, że Antygona jest mielona w kinie i teatrze i odmieniana przez wszystkie formy i przypadki, no ale nadal jest bardzo współczesna i nadal Kreonowi trudno się wycofać z głupich decyzji, bo straci twarz, albo ktoś pomyśli, że nim kobieta rządzi.
Podsumowuję, czyli tldr; Znakomita adaptacja, świetnie zagrana, pięknie wytańczona, w otoczeniu świetnej muzyki i scenografii. Warto zobaczyć. Warto też wypatrywać innych projektów Pieśni Kozła. Bardzo polecam.