Gęste emocje w Lubuskim z Jeleniej

--

Dużo ostatnio o teatrze. Bo i dużo w teatrze się dzieje. Takie czasy, wybiegamy trochę jak z wiadrem nałapać deszczówki, bo na horyzoncie czai się susza. Ale nie po to wróciłem do blogowania, żeby marudzić. No, więc byłem na premierze znowu. W Zielonej Górze, ale trochę w Jeleniej.

O teatrze w Jeleniej Górze słyszałem dużo dobrego swego czasu. Moja wieś ma zresztą pewne teatralne powiązania z Jelenią. Do samej Jeleniej Góry mam też duży sentyment. Tyle, że trochę za daleko mam żeby wyskoczyć na wieczór do teatru i z powrotem. No, ale jak to mówią, góra z górą się nie zejdzie, ale teatr z teatrem owszem. Jelenia z Zieloną zrobiły spektakl wspólnie i właśnie na Zielonogórską premierę dotarłem.

To wiem na pewno w reżyserii Roberta Czechowskiego (Teatr Lubuski) to ten owoc współpracy. Aktorzy w większości z Norwida, tylko Jerzy Kaczmarowski grał u siebie. Premiera Jeleniogórska miała miejsce jakoś na wiosnę, więc trochę czasu zdążyło minąć. Warto było czekać. Na scenie emocje bywały tak gęste, że można je było kroić. Znakomicie wykreowane postacie potrafiły iskrzyć od samej tylko obecności na scenie.

[Uwaga poniżej spoiluję fabułę]

Nie będę się silił na próby opisywania wszystkich relacji i koluzji, jakie występują w przedstawionej rodzinie. O ile mogę sobie pozwolić na pisanie o teatrze nie mając o nim większego pojęcia, o tyle nie odważę się pisać o psychologii wiedząc o niej tyle tylko, ile zdołałem zapamiętać z tego, co mówi Marta Niedźwiedzka o zmierzchu. Poza tym nadal nie jestem pewien wszystkich niuansów i zakamarków jakie zobaczyłem. Chętnie posiliłbym się lekturą dramatu (tłum. Rubi Birden), ale chyba nie jest wydany (albo nie umiem znaleźć). Refleksja, którą w tej chwili jestem w stanie się podzielić dotyczy ucieczki oraz przymusu szczęścia. Bohaterowie, którzy są zmuszeni być szczęśliwymi, rozumieją, że muszą uciec (w przeróżne strony i na różne sposoby), żeby być sobą. Bo tylko będąc sobą będą szczęśliwymi naprawdę. Tyle, że uciekając muszą zranić tych, od których uciekają. Natomiast świadomość tego zranienia, nie pozwoli im być sobą i żyć szczęśliwie. Dlatego też bohaterowie miotają się, zbierają na odwagę by uciec i wracają. A atmosfera się zagęszcza.

A zagęszcza ją bardzo matrona rodu grana wspaniale przez Iwonę Lach. Postać targana niesamowicie pomiędzy przymusem bycia silną a chęcią bycia szczęśliwą, co czyni ją okropnie toksyczną przy okazji. Kobieta, która nie dała sobie szansy na ucieczkę i nie rozumie dzieci, które tę szansę łapią. W kontekście tej matki, na scenie wybrzmiewa piosenka o niebieskim prochowcu Cohena. Tam w tej piosence Cohen śpiewa thanks for trouble you took from her eyes, i tought it was there for good so i never tried (tak, mogłem to napisać po polsku, ale tu akurat uważam, że Zembatego ‘żal’ to niezupełnie to, o co tu chodzi). I to jest moim zdaniem istotny wers tej piosenki, bo ta matka w tej rodzinie mogła być tą Jane, ale nie pozwoliła sobie na to i ten trouble widać w jej oczach do dzisiaj. I to niesamowicie widać w oczach pani Iwony i słychać w jej głosie i każdym geście.

Równie silną postacią, przeciwwagą do matki, jest ojciec rodziny — Bob. Bob jest pozornie tylko, cichym nierozumiejącym za wiele, prostym, miłującym róże robotnikiem. W postać Boba wcielił się Jerzy Kaczmarowski. To również świetna kreacja (w zasadnie nie było słabych w tym spektaklu). Na to małżeństwo niczym na Tewjego mleczarza i jego żonę spadają coraz trudniejsze decyzje i problemy dzieci. I pod tym ciężarem, podobnie jak Tewje, Bob coraz bardziej się garbi.

Nie chcę wchodzić po kolei w wątki i problemy rodziny, tym bardziej, że jak wspomniałem niektóre momenty jeszcze gdzieś mi w myślach krążą i nie do końca wiem, co o nich myśleć. Trzeba przyznać, że wszystkie bez wyjątku role były zagrane w pełen profesjonalny i pełen emocji sposób. Jestem w dodatku takim szczęściarzem, że kupiłem sobie akurat takie miejsce, że Pip odczytywała list do matki akurat przede mną. I jestem pełen podziwu jak pani Marta zagrała tę jedną z najbardziej emocjonalnych scen. I tym jak budowała w sobie te emocje chwilę wcześniej, po to żeby je wydobyć za chwilę.

Owszem zdarzyły się też momenty w których coś zgasło i sceny trochę przegadane, ale chyba nie ma sensu o nich się rozpisywać, bo są pomijalne w bilansie całkowitego wrażenia. Bo całość naprawdę wypadła świetnie. Poczynając od pięknej scenografii i genialnie współgrającymi z nimi kostiumami. Poprzez dobrze zgraną z emocjami muzyką. Poprzez świetnie zagrane przejścia między scenami, które zresztą oddalone były od siebie czasem o kilka miesięcy. Poprzez znakomite momenty — przerzucania się kwestiami, tak bardzo nakręcające tempo już od samego początku. Tu zapamiętałem głównie scenę powrotu najmłodszej córki z Berlina. I jeszcze masa rzeczy, która zachwyca.

I to wszystko jeszcze bardziej zasmuca w zestawieniu z informacją, że może to na razie ostatni wypad. Że liczba zakażeń wskazuje, że za chwilę znowu wszystko zamkną. Przed samym spektaklem przemówił dyrektor (i reżyser też ale tu w roli dyrektora) i od razu stanęła mi przed oczami premiera Revolutionary road — jakoś z marca. Siedzieliśmy wtedy co drugi fotel i premiera podzielona była na dwa dni i zaraz po premierze wszystkie wydarzenia kulturalne odwołano na długi czas. Dlatego, idźcie na ten spektakl. Póki jeszcze grają. Warto!

I szczepcie się bo się nie pozbędziemy nigdy tej pandemii. Tymczasem teatrom Lubuskiemu i Jeleniogórskiemu gratuluję premiery.

No i mam fotkę z dwoma dyrektorami dwóch teatrów.

--

--